niedziela, 30 maja 2010

Queen

Tytuł dla odmiany nie z racji Marizy, której propagatorką się stałam najzupełniej chcący, tylko z racji spędzania godzin wczesnoporannych niedzielnych z takimi rytmami:
Oczywiście to nie ja na tym filmie w tytule, tylko Ania, od której się uczyłam warsztatowo. Przy okazji dowiedziałam się, że na tribal znaczny wpływ miało flamenco i figury typu drzewo (tak, Blondie, jak topola) i królowa. I Misiu, wracając do naszej wczorajszej – a raczej dzisiejszej - nocnej filozoficznokoncertowotanecznej rozmowy, okazało się, że nawet improwizować potrafię, ba, liderować trzem innym tancerkom. Łał. „Jesteś wielka”. Poćwicz tę frazę, a potem do mnie zadzwoń i mi to powiedz.

I w związku ze związkiem z flamenco wychodzi na to, że moja dusza
cały czas błądzi po Półwyspie Iberyjskim, i bolące od treningu drzewa z taksim ramiona zaczynają ją doganiać (nie, nie mam jeszcze dodatkowych 4 stawów jak Yang-Li Ping, ale jest dobrze!) Jest ładnie! Moje ręce tańczą dokładnie tak, jak chcę.
I mimo całej mojej siły woli nie mogę zmusić umysłu do oderwania się od duszy i do uczepienia się timingu.

Wszystkim chorym oraz rodzicom chorych dzieci polecam muzykoterapię:

sobota, 29 maja 2010

Vozes do mar

And please, don’t forget that the music is food for the soul – powiedziała Diva publiczności, która żegnała Ją stojąc.

Ostatnio płakałam na koncercie 8 lat temu. Wróć. Dwie i pół godziny temu. Naprawdę, dość ciężko mnie wzruszyć do tego stopnia filmem, książką czy czymkolwiek. Czasem jednak piękno jest tak intensywne, że mi się oczy pocą.

Przykro mi, drodzy moi Johnie Fredzie Youngu oraz Piotrze Stopo Żyżelewiczu (special greetings for Mauro Frison and Tomasz M.), ale spadacie w rankingu perkusistów odpowiednio na 2 i 3 miejsce (John F. Young jednakowoż pozostaje najprzystojniejszym). Drummera Marizy nie znam, nazwiska nie pomnę (Horacio Hernandez??? Vicky Marques???) ale mistrzem jest.

Okruszyno, poetka o której mówiła Mariza, a której postanowiłam szukać, to Florbela Espanca. Polskie gugle pokazuje tylko adresy rue Florbela. Wiki polska milczy. Ale anglojęzyczne tereny są bogatsze.
Wieszcz portugalski to Luis Vaz de Camoes, tu po polsku da się coś odnaleźć. Jutro...

Guitarrrrrrrrrrrrra giutarrrarrrarrra – dla kogoś, komu wymówienie słowa “rower” sprawia kłopot całe życie, portugalski wydaje się językiem anioła. Ale za to polska „spódnica” przerobiona przez anioła zostaje na „spódnita” OMG, OMG.

Mariza daje czadu, skacze, tańczy i już wiem na pewno, że ona po prostu jest taka wysoka. Nosi szpile, ale nie koturny, o co ją podejrzewałam. Ale nie, ona tak ma – jest jak topola, smukła i wiotka, czy raczej jak rosa branca, ale z takim głosem, że ostatnie fado śpiewa w Hali Stulecia bez mikrofonu. BEZ!!!.

Imagine woman dressed black….

Voices from the sea
When the sun sinks over the waters,
In a nervous deliquescence of gold intense,
Whence comes this voice full of pain,
With which you speak to the earth oh immense sea?
Do you speak of banquets and cavalcades?
Of knights errant in the moonlight,
Do you speak of enchanted caravels
Which sleep and weep on your breast?
Do you sing of epic deeds? Do you have unease
About pain? Do you too have fears?
Oh sea full of hope and majesty
Whence comes this voice oh friendly sea?
Perhaps the voice of an ancient Portugal
Summoned by Camões in an act of yearning.
Florbela Espanca translation by Jonathan Weightman

Nie umiem się zakotwiczyć w komputerowym fotelu, choć fundusze timingowe czekają. Unoszę się jakieś 15 cm nad ziemią i pewnie jeszcze jakiś czas tak będzie.

Fado znaczy przeznaczenie.

Fado curvo

-Wiem, że napiszesz na blogu że jestem żmija, ale ja się wcale nie cieszę, że Ktoś choruje, tylko się cieszę, że mnie już nie boli i mogę iść. I nawet nie chcę koszulki z koncertu. - powiedziała jedenastoletnia żmija.
-Ale Misiu - staram się uniknąć ukąszenia - sam mówiłeś w lutym, jak dostałam bilety, że to smuty i się nie wybierasz.
-Dojrzałem, mamo.

piątek, 28 maja 2010

Sowa & self

No, ja wiedziałam, kołatało mi się a propos że przeciez kiedyś (2003) ktoś coś fajnego z sową popełnił:
A Alela starsza (2006) o bliźniaczeniu:
nocy po pełni z uśmiechniętą sową. Zapadam w wyrko.

(Friday) finds you like a bomb that’s been left there ticking there too long

Ok, było monday.
Ale pasuje do dzisiejszego dnia.
Pracuję, pracuję, pracuję.
Mam wrażenie że poranna msza i wizyta z L. u lekarza (ciąg dalszy nastapi, mamy 2 skierowania) były miesiąc temu. Cały dzień tylko dżob, dżob, dżob. Wstaję tylko dorobić sobie herbaty na zmianę z kawą (tak... nie musiałabym, gdyby mi dziecko nie potłukło kubka słusznej objętości. Prowadzę poszukiwania, bo Klimtowych kubków wielkich z Judytą II jak na lekarstwo!). Zmieniam też płyty i esemesuję w przerwach. Znaczy I'm intexticated. Jakie piękne słówko!!!

Zrobił mi się w głowie muzyczny śmietnik:


"To lubię" (etykietka):
I Caribou na dokładkę, ale to z dedykacją dla Blondie,
mnie ni grzeje ni ziębi. Ja naonczas poszłam na scenę z tym:
A za Alelę dziękuję z góry, się doczekać nie mogę.
W celu niezwariowania poszłam z Królewną na babski wieczorek do lodziarni. Pa!

czwartek, 27 maja 2010

Azure Moon

Pełnia… Cóż zatem czynić? Chyba tylko popatrzyć w księżyc i się wykrzyczeć.
Ale pełnia mija. To pocieszające.

Humor mam zwarzony w duże, ciężkie grudy. Z Argentyny daleko, droga kręta, Blondie Długowłosa nie wyrobiła na zakręcie i się rozmijamy na ten weekend. Ale co się odwlecze… Pozostaje mi fundusz timingowi oraz koncert, przypomnieniem o którym usiłuje mnie postawić do pionu chora i zachrypnięta Ł., kiedy ja, w pełni sił fizycznych, zaczynam marudzić. Racja święta, o co ja marudzę. Życie jest piękne, muzyka też. To czekam na sobotę i przytupuję nóżką.

Focha strzeliłam i trwam w nim. Radio zamknięte niczym okno Bromby. Bo jakoś nic nie mogę zrobić, żeby nie gadali w nim o ejsidisi. Dziś (dziś!) w naszym kraju gra Vaya Con Dios, Jan Garbarek, Aga Zaryan – z tych co pamiętam na pewno, bo się przymierzałam. Słyszał kto o tym? Ciągle tylko te acepiorun. Ile można? Ja doceniam wkład itd. itd, ale oni są nudni. Ile lat można grać 6 tych samych riffów? A nawet jeśli, czy to usprawiedliwia zmonopolizowanie pogody muzycznej na dziś? A do tego w Tubie Rona otwarcie się dziś przyznano do samczych instynktów w odniesieniu do oglądania damskich nóg w szpilkach. Co mnie oburzyło. Jako miłośniczkę, zwolenniczkę i propagatorkę nóg w szpilkach. Ale kurcze. Może jestem przewrażliwiona, albo redaktor ma jakieś szowinistyczne odchylenie w tym tygodniu. Na szczęście mam w samochodzie pudło z płytami. Dzięki niemu zachowałam równowagę mimo ataku AC/DC (nie mylić z Prąd stały/prąd zmienny).
Bo ja na przykład, gdybym miała wytypować koncert życzeń, to zamówiłabym sobie Żółte Kurteczki, ale nie znów w Wawie czy P., tylko gdzieś, gdzie wreszcie mogłabym pójść tak po prostu i posłuchać ich live po praz pierwszy. Może być nawet w Stulecia. Zamówiłabym też oczywiście Black Stone Cherry, żeby zobaczyć po raz kolejny, a pierwszy w PL.
Jeszcze z mojej ulubionej płyty Żółtych (hmmm to chyba jedna z pierwszych nabytych przeze mnie CD, bodajże w okolicach własnej osiemnastki, bez podtekstów w stylu radia):
Wracam do timingu.

środa, 26 maja 2010

Holiday, still so far away


Obraziłam się (przejściowo) na radio. Wczoraj porzuciłam TubęRona na rzecz pracy zawodowej już po pierwszym pół godziny. Nie tylko dlatego, że nie rozumiem zamieszania wokół koncertu ACpiorun. Nawet doceniam ich wkład w rozwój muzykiikultury. Otóż, właściciel Tuby uparcie wczoraj wmawiał, że kobiety – także te pracujące z nim przy tworzeniu audycji – zawsze mają lat osiemnaście. Aż mną wstrząchło na ten objaw męskiego (uogólniam świadomie) atawistycznego, ewolucyjnego szowinizmu. Bo niby czemu kobieta ma mieć osiemnaście, a facet szpakowaty jest OK.? Bo osiemnastka 90-60-90 (skąd swoją droga akurat tyle? A nie może być 95-68-96 na przykład?) ma gładkie, jędrne ciało i pstro w głowie? Tak, o to chodzi? Że ciało miłe w użytku a kobieta łatwa w obsłudze? Bo z taką, dajmy na to, trzydziestopięciolatką, o także jędrnym i gładkim ciele już tak prosto nie jest, nie? Nawet jak ma w głowie kolorowo, to bardziej poukładane (nie mówię, że równo) i obsługa bardziej skomplikowana, na pilota się nie da. I, OMG!, może mieć taka zdanie własne, i, OMG!, wymagania. Się pan od tuby naraził. Minusa załapał jak stąd do Mostek*.


Dziś radio mnie wnerwia systemowo. Dzień w mediach różni się od ósmego marca tylko brakiem pitolenia o parytetach. Matki wszak, w odróżnieniu od żon i kochanek, nie zajmują się polityką, tylko pieluchami, garami oraz byciem matką toksyczną, samotną, nadopiekuńczą, matką-polką od przechowywania powstańczego sztandaru pod podłogą, zimną, nieobecną, wystarczająco dobrą, destrukcyjną, katolicką, porzucającą na rzecz kariery, niezaangażowaną we współpracę ze szkołą, niepotrzebne skreślić. Żony i kochanki leżą, pachną, pracują i się zajmują parytetem.
A, jeszcze się ten dzień różni, poza radiem, truskawkami, co to się nareszcie pojawiły. Podróbki. Przez deszcze chyba. Gdzie do cholery są moje prawdziwe truskawki, co? Ile można czekać, co?!

Do marudzenia z wczoraj dorzucam popiętrolenie przyjazdu Argentyńskiej, co to wisi na włosku. Przyjazd, nie A.

Mogę pluć? A kląć?

Z anegdot: przedstawienie w przedszkolu. Grupa Juniora swoje odegrała, Junior przemycony na widownię na przedstawienie grupy Królewny. W pewnym momencie zapowiedź: A teraz dzieci wykonają taniec do utworu Marka i Wacka. Po dwu taktach Junior z widowni na cały głos: Nieplawda, to jest z Dziadka do ozechóf, balet taki, pan Cajkowski go naglał!

Wspominałam, że jestem dumna?


* Mostki – wieś w obecnym woj. lubuskim, kościół szachulcowy, 519 mieszkańców, sklep. Starożytne porównanie „jak stąd do Mostek” oznacza przyrównanie minusa do dużej odległości którą należy pokonać piechotą w godzinach wczesnoporannych, jako że w czasach zamierzchłych, czasach żeglarstwa amatorskiego, w Mostkach nabywano chleb w ilościach hurtowych. Daleko było. Chleb ciężki. Dyżury były. Jeden jedyny na ochotnika zgłaszał się niejaki Andy, obecnie nazywany Boskim. Słusznie jak widać.

wtorek, 25 maja 2010

Need holiday

Blondie kawka kracze, a ja mam (na zamówienie?!):
1. Wsypkę. Śladowe ilości z ingrediencji na opakowaniu przy stężeniu czekolady w moim organizmie przestały być śladowe. Ups.
2. Seks w wielkim mieście. Tak! Taka padła propozycja. Co tylko potwierdziło słuszność mojej decyzji z zimy, żeby zachować bezpieczną odległość. I nawet próba salwowania się ucieczką w inny repertuar (Książę Persji – litości, na to to ja mogę syna zabrać) nie przekona mnie że są tu jakieś zbieżności fal. Matko, czy ja wyglądam na publiczność Księcia albo Sex'n'City?! (dobra, może wyglądam, ale oszczędźcie mi prawdy). No nie o to mi chodziło. Nie ten model, nie ten typ. Ale z drugiej strony, jakiś postęp jest: facet próbował zaprosić mnie do kina. Nie ten facet, nie ten film, nie ta data, ale zawsze liczy się fakt, nie?

***
Po raz pierwszy od lat trzech z kawałkiem wpisałam słowa kluczowe w wyszukiwarkę na portalu należącym do selektywnej gazety. Wyskakujące okienko mnie zapytało, czy szukam pracy stałej, czy tymczasowej. Dobre pytanie. Tymczasowej, oczywiście. Do emerytury.
Stałą mam. A raczej bezprzerwną. I nie respektujacą weekendów. Ani przyjazdu Argentyńskiej. Zamiast z nią, spędzę weekend z funduszami timingowymi. Albo weekend z A., a noce wszystkie z funduszami. Wkurza mnie to. Szkolenie we wtorek. Do wtorku – codziennie szkolenia inne, po 6-8 godzin. Daleko. Zero negocjacji terminu. Zero motywacji pozaideowej i pozaetosowej. A do tego, mimo dyplomu w temacie, ja nie mam zielonego pojęcia, co to jest. Hedging OK, laveraged OK, ale timing? Litości. I na matematykę chyba tu nie mogę liczyć. Upraszam zatem o wsparcie moralne dla mych wapniejących synaps.

***
Latorośl, na wagarach kontrolowanych (i bolesnych, enefzet się przejął i wizyta już w piatek; ma ktoś numer do House'a albo Little Grey?) wyciąga niezależne harcerstwo z Brytfanii, z nową ich, jeszcze w miarę świeżą, płytą.
A ja chcę wakacji.
Od wszystkiego. Także od rozżalenia, że nie mogę mieć takich, jak mi się marzą. Żeby ich kawałek był w domku co się tarasem łączy z domkiem blogerki zza miedzy. Niestety, totalizator sportowy nie chce partycypować w kosztach. A przecież nie chcę do Puerto Rico...

poniedziałek, 24 maja 2010

What’s a woman

when a man don't stand by her side? She'll be weak, she'll be strong…
Tak mi się przypomniało, skoro już wczoraj zacytowałam hiszpańskie pozdrowienie religijne.

***
Po 14,5 h poza domem ledwo wypełzam z samochodu. Ale dzikie stado nie pozwala mi paść na twarz. To jeden z tych dni, kiedy endorfiny i adrenalina wywołane ukochaną pracą nie dają rady napędzić mnie na więcej niż to konieczne i mam wrażenie, że moja dusza ciągnie się za zmęczonym ciałem niczym cień z ballady Kaczmara. Poza tym droga do P. dobija mnie tradycyjnie. Jedyna zaleta jeżdżenia tą drogą to duuuużo czasu na słuchanie muzyki. Wróć. Nie jedyna, są trzy: muzyka, jajecznica w knajpce przy trasie oraz widok ze Wzgórz, który zawsze-zawsze! każe mi myśleć słowami „wznoszę me oczy ku górom”. Dziś, gdy zjeżdżałam, widać było Ślężę i wszystkie pasma górskie za nią, aż do Śnieżki. Nie wiedziałam, że granat gór ma tyle odcieni! Tło dla obrazu stanowiły chmury w burzowym, asfaltowym odcieniu, dzięki którym światło zachodzącego słońca powodowało, że zieleń drzew nabrała szczególnego, nasyconego i drapieżnego odcienia. Taka burzowa zieleń, bardzo wyostrzona i mocna skontrastowana z otoczeniem. Czy ktoś wie, dlaczego tak jest, że w tych miejscach, z których są takie widoki, za żadne skarby nie ma się jak zatrzymać?!

***
Moje życie jest właśnie na etapie przed pełnią księżyca. Nie że będę wyć, ale że zbliża się bezsenność oraz pożeram i pochłaniam czekoladę. Do tego stopnia że o 2.30 nad ranem wyrzucałam sobie, że pożałowałam wczoraj marży stacji benzynowej (sklepy bowiem były słusznie zamknięte) i się nie zaopatrzyłam. Na szczęście w zapasach między galaretką wiśniową a paczką budyniu była polewa do ciasta o smaku czekoladowym. Nie wstyd mi. Nie będę się odchudzać od jutra. Jestem kobietą i mam prawo do czekoladociągu w pewnych fazach życia, nie?! Przejdzie mi, tak samo jak nastrój z piosenki. Ale na razie sobie myślę, co z tego, że lubię być kobietą, jak nie ma to odniesienia, oparcia, uzupełnienia i interakcji w mężczyźnie? Facet który od czasu do czasu włazi mi do łóżka ma lat cztery (chyba że za faceta uznać wytartego i obrosłego solą z łez tygryska rodzaju męskiego lat 35). Drugi facet mego życia, lat 11, patrzy na mnie z pewnym politowaniem, kiedy sobie kobieco poprawiam humor sztuką taneczną. Wyjątek stanowi ten filmik, na który nawet L. rzekł: o łaaaa. Ona tak rękami?! Może już to cytowałam, nie pomnę, ale wciąż mnie zachwyca:
Idę pożreć kolejną tabliczkę.

niedziela, 23 maja 2010

Vaya con Dios

- Kup sobie taki stajnik, mamo! - Junior ogląda moją gazetę i trafia na reklamę tęczowego bikini.
- A po co?
- Bo mas duze pielwsi i będzies ładnie wyglądać, pseślicnie.
- Yhm. A co mam kupić?
- No mówie, ze stajnik! Na ulicy też taki był, widziałem koło fontanny! (pewnie bilbord).

***
Obracam w rękach najnowszy pomysł korpo z cyklu żywi, wspiera itd. I jak zwykle nie jest to podwyżka, ale tym razem dzięki gadżetowi jestem parę groszy do przodu, bo to plastikowa karta, otwierająca drzwi basenów, siłowni, fitnesów itd. Korpo dba o moją kondycję. Co ważne, otwiera drzwi nie tylko obiektów w budynku korpo, ale także mojej ukochanej szkoły belly. Skoro gratis, myślę sobie, czemu nie skorzystać z czegoś jeszcze? Przeglądam grafiki dwu basenów, trzech klubów fit i dwu siłowni, wszystko w promieniu 300 m od komputera i fotela (jedna z nielicznych zalet mieszkania na ND). Przeglądam i myślę. Pomysł zapisania się na basen na 6 rano w sobotę został obśmiany do rozpuku. Zapisz się na dżudo, mówi mój chór nieletnich konsultantów. Może to nie jest głupi pomysł. Zamiast powtarzać trzy razy każdą prośbę będę stosować chwyty, i nie będzie to przemoc w rodzinie, tylko trening. O. Tak zrobię, przeboleję tych wytatuowanych z twarzami IQ 50. Zemszczę się sromotnie za brak wiary w moją umiejętność wstania w sobotę o tej samej godzinie co w inne dni.

***
Dziś Święto Wielkie. Boli mnie, że jednodniowe. W zagranicznym kalendarzu na jutro wpisany jest bank holiday. Czyli wolne bez przyczyny. Ale jak jest Diwali czy Chanuka, to stoi napisane „Indian holiday”, „Jewish holiday”. A że jest Christian, to mamy bank. Bo chrześcijańskie jest niepoprawne politycznie, a mniejszościom trzeba się podlizać. Nawet w kalendarzu BattlestarGalactica.

Nie mniej, u nas Święto. U Złotowłosej i Uśmiechniętej też. I dla nich dedykacja. Nie że chwytliwy pop, ale że dobrze nagrane i miłe dla ucha hamerykańskie CCM bez zadęcia. Szkoda, że w Polsce tak się o Bogu nie nagrywa.
To ja nastawiam budzik. Na 5.15.
Miłych snów.

sobota, 22 maja 2010

Don’t carry the world upon your shoulders

Lekka panika przerodziła się w paranoję. Nie wiem, czy lekką. Zbiorową. O 11.00 (!!!!) w piątek dzwonię, dzwonię, dzwonię do głównej kwatery korpo i wreszcie, po iluś tam nieodebranych przez nikogo próbach dowiaduję się od dyżurującej recepcjonistki, że wszyscy poszli do domów na wszelki wypadek. Dla odmiany mój korpo telefon też dzwoni bez przerwy, nawet gdy wybija magiczny początek wee i stąd moje ulubione wykonanie tejże piosnki, służącej za dzwonek, śni mi się nawet w nocy.

***
Słyszałam wczoraj w radiu (nawiązuję do rozmowy z przedwczoraj) następujący dialog, cytuję z pamięci:
Stefania Grodzieńska: Tabliczki mnożenia się nigdy nie nauczyłam. Ja w to nie wierzę, to jakieś zmyślone jest. Na przykład jak sobie policzę na palcach to siedem razy sześć inaczej mi wychodzi.
Ktoś: Inaczej niż w rzeczywistości?
SG: W rzeczywistości jest tak, jak mi wychodzi!

***
Nękają nas przerwy w dostawie wody i internetu. Dopada nas także wirus. Złośliwy, drapieżny i powalający na łopatki. Wirus wyhodowany poprzez złożone genetyczne mutacje w domowym laboratorium naszych lokatorów na gapę, trolli Samosię i Tonieja. Według nomenklatury WHO zostanie mu nadana nazwa NCMS (od Nie Chce Mi Się). Uwaga, zaraźliwe bydlę. Mamy oczywiście usprawiedliwienie, bo skoro co chwilę nie ma wody, to nie należy pod żadnym pozorem rozpoczynać sprzątania czy prania.
Oddajemy się zatem kontemplacji sztuk audiowizualnych. Video: niezapominajki, maki, kilkanaście ważek niebieskich, połyskujących, z czarnymi skrzydłami. Udaje nam się obejrzeć oczy, bo jedna z nich przysiada na palcu (ooooojacie, oswojona, naplawdę!). Są jeszcze stonogi, ślimaki, baaardzo piękne kije (uff. nie powiększają na szczęście naszej kolekcji) oraz kawałki kory (powiększają), szpaki połyskujące, chyba sójka. A w soundtracku mamy kukułkę, sroki, szpaki i skowronki oraz koniki polne (czy coś). Wszystko gratis, tam, gdzie puszcza się latawce (znaczy nie puszcza, bo wszystkie niedomagają i nie zostały nareperowane). Wylegujemy się na trawie (nie glyzie, oooo!), mimo przewidywań Latorosli, że na pewno są tam żmije i patrzymy w chmury.
Po powrocie, skutek uboczny zarażenia NCMS, jemy zupę nic i nie robimy nic, niczym się nie przejmujemy (chwilowo), nie dźwigamy świata na barkach. Sielana.

***
Ale ile można, więc ja, znudzona nicem, oglądam sobie The private lives of Pippa Lee (książki nie znam). W pierwszym odruchu myślałam, że film jest zbyt powierzchowny, można by głębiej, ale nie, właśnie tak jest OK., ten lekki niedosyt jest twórczy i inspirujący, bo pretekst do opowiedzenia o kobiecie (kobietach) jest najbanalniejszy z możliwych i ograny do znudzenia. Gdyby film zrobiony był inaczej, byłby przegadany i nieświeży. A tak, trafia na półkę ulubione, kobiece. W pełni słusznie i zasłużenie. I Blondie, był moment, kiedy – choć to nie komedia – śmiałam się ze zbiegu okoliczności. Nieco skorygowałam wyrażone rano* zdanie o mężczyznach z tatuażami. Obejrz, zajarzysz. Smakowite.
* rano – jak się wstaje. W filmie bohaterka proponuje śniadanie bohaterowi o 3 p.m. Więc luz.

**
Poza pobytem na łonie matki natury dokarmiałam dziś wirusa następującymi dźwiękami (próbka bezpłatna):
a także takimi; tu zagadka: kto jest kompozytorem tego, co wykonuje Namysłowski:
Have a nice, sunny Sunday.

czwartek, 20 maja 2010

Hydropiekło

Jakby ktoś nie pamiętał, o czym Blondie pisze, nie że o Fishu, tylko:
Nie da się żyć w mieście nad rzeką i nie jeździć czasem mostami. Dziś dwa razy, tam i z powrotem, jak hobbit. Pociarało mnie po plecach, bardziej niż wczoraj, wszak to moje miasto, moje mosty i moje wspomnienia. A Powodzianka wyglądała upiornie na tle szaroburej wezbranej. Tak wezbranej, że aż właśnie zrobiło się tło. Brr. I te drzewa, stojące w środku koryta, choć wiem, że nie. I Słodowa, zanurzona w rzece schodami nabrzeża.
W mieście lekka panika. Trzeci z dzisiejszych biznespartnerów odwołał spotkanie serwisowe, bo strach blady padł i ludzie pouciekali do domów. Zamiast więc 6 godzin tylko 4 mówiłam dziś o matematyce, na którą mogę liczyć, ale o której pojęcie mam bledziutkie. Niektóre linie telefoniczne nie działają. Wody na IX piętrze brak. Na VII też. Nie nałapałyśmy, bo nie oglądamy TV i nie wiedziałyśmy, a poczta pantoflowa dotarła post factum. O mało nie wystukało się post mortem. Well, czyżby z powodu zalania Trestna?
Sewer miasta przeciążony.
Czuję się bezpiecznie, wisząc IX pięter nad gruntem, choć może nie powinnam, Ślężę (tu: rzekę, nie górę) widzę z okna. Szarobura i dużo jej, na szczęście jeszcze w korycie, choć z perspektywy bloku wygląda, jakby wody było równo z poziomem pól po obu stronach. Latorośl przerażony. Opowiadam mu, jak to było, jak śmierdziało i jak miesiąc siedzieliśmy u Opalonych, też wysoko, i też bez wody.
Dobrze, że nie pada.
Czekamy, co dalej.

***
Politycy gafy na prawo lewo zaliczają, i to o wiele gorsze niż 13 lat temu. Bo ubezpieczyć się trzeba, to prawda była. Ale wulgarnymi słowami pociągać do odpowiedzialności? Oj, dlatego nie ufam tej opcji przedwyborczej.
Mój kandydat wczoraj wg rankingu był tak wysoko, że myślałam, że się przesłyszałam. Ale nie. Się pnie. Wiśnia jakby przestaje być mniejszością. A to nowinka. Nawet Ktoś, kto głosuje na innego kandydata, mówi, że ten mój do rzeczy gada. Wiem! Wiem też, że nie CO ale JAK go niestety pogrąża...elektorat woli JAK. BTW to był książkowy przykład rozmowy o polityce, ba, użyjmy wielkich słow, o dobru Polski, ponad podziałami na zwolenników tego i innego kandydata. Pozdrawiam interlokutora.
Co za oporny naród… chyba pójdę na kompromis z paternalizmem i poprę obowiązkowe ubezpieczenia od powodzi. Nie rozumiem: jeśli moje, to o to dbam, zabezpieczam, chucham dmucham. Z tym się chyba wszyscy w czas suchy i bezpieczny zgodzą. A jak mnie zaleje, bez ubezpieczenia, to nagle państwo (czytaj: moje podatki) ma zadbać. Skoro moje, i nie ubezpieczam, to z jakiej paki z cudzych pieniędzy ma być pomoc? No z jakiej paki?
Że jestem niesolidarna? Może. Solidarność i litość tak, ale systemowe zwalnianie ludzi z myślenia – nie. Jak ktoś odmawia ewakuacji, niech nie narzeka, że mu w nogi mokro. Jak ktoś nie przewiduje i nie ubezpiecza, to niech nie burczy, że nie ma za co odbudować.
To takie polskie: liczyć na to, że powódź spotka kogo innego, a mnie nie. Kto inny będzie miał wypadek po pijaku, mnie się uda po dwu piwach. A nawet jeśli, państwo pomoże. Bo jak nie, jak tak? Za moje pieniądze...

Idę kupić wodę w baniaku. Na wszelki. Jakby państwo nie dało.


środa, 19 maja 2010

Za szybą

Wypiłam kawę.
Na chandrę będę za twarda.
Przynajmniej się postaram, choć to niełatwe. Wczoraj odmówiłam oglądania zdjęć Mostu Dębnickiego w Krk. Dziś jechałam w mieście innym przez Most Tolerancji, pod którym z Odry wystawały czubki drzew. Wróciły wspomnienia. Pamięć strachu, smrodu, ale także wolności od wszystkiego, co popłynęło wtedy.
Teraz jest smutniej. Woda wszystko okleiła, bzy przestały pachnieć (ale rzepak smierdzi jak zwykle).
Byłam dziś w miasteczku pięknym, gdzie główna ulica ma równy bruk, ¼ miasta to klasztor, ¼ to cmentarz ewangelicki z lapidarium (nie wiedzieć czemu akurat dziś zamknięty na łańcuch z kłódką!), a reszta – święty spokój. Jak w bajce. Byłam trzeci raz, i chcę jeszcze.

***
Pożyczyłam od Urwanej z portalu:
Pasuje mi do deszczu.

***
Niezbyt mi po drodze z nachalnym ekologizmem w stylu Camerona i New Age (aczkolwiek film miły dla oka, z tym, że mógłby trwać 5 razy krócej, bo nudno). Stąd też zastrzegam, że wszelkie skojarzenia są koincydentalne.
Siedzę bowiem w betonowym bloku, ileś tam metrów nad ziemią (udając sama przed sobą, że nie, bo boso, a boso znaczy na ziemi, w realności), odgrodzona od powietrza oknem z moskitierą. Siedzę w mieście, w którym duchy moich poprzedników szepczą w innych, niepolskich językach. Siedzę i czytam list wodza indiańskiego z okolic dzisiejszego Seattle (tam gdzie Greysy), napisany do prezydenta w 1855 roku:
A więc wielki biały wódz z Waszyngtonu mówi, że chce kupić naszą ziemię. Jak można kupić lub sprzedać niebo? Ciepło ziemi? Pomysł wydaje nam się dziwny. Nie jesteśmy właścicielami świeżości powietrza ani blasku wody. Jak więc możecie je od nas kupić? Każda cząstka tej ziemi jest dla mojego ludu święta, każda sosnowa igła, każda piaszczysta plaża, każdy strzęp mgły pośród ciemnego lasu. Każda polana i każdy brzęczący gdzieś owad są święte w pamięci i świadomości mego ludu. Czerwony człowiek ceni powietrze, bo wszystko oddycha tym samym. Biały człowiek zdaje się nie zauważać powietrza którym oddycha, ale ja, może dlatego, że jestem dzikusem, tego nie rozumiem. Jeśli sprzedamy wam naszą ziemię, kochajcie ją, jak myśmy ją kochali, dbajcie o nią, jak my o nią dbaliśmy. Bo gdyby wszystko znikło, człowiek umarłby od wielkiej samotności duchowej.

Patrzę przez okno: za szybą, na dole, jest trochę trawy, nie wszystko znikło.
Ale czy ja przypadkiem nie umieram?

wtorek, 18 maja 2010

Control (oraz wehikuł czasu)

Radio doniosło, że gazeta któraś napisała, iż ministerstwo pięknych i szlachetnych sztuk wszelakich zabrało się za promocję polskiej muzyki. Zastosowano moją ulubioną i wieeeelce skuteczna metodę nakazowo-rozdzielczą. Że teraz stacje mają odpowiedni procent muzyki nadawać w polskim języku. Hm, a jak gra Możdżer to się liczy? Albo Dikanda? A jak się nadaje w nocy? Bo radio moje np. wybrało sobie jeden dzień w tygodniu na tylko polskie granie, choć w pozostałe sześć też nie brak rodzimych kawałków.

Spójrzmy w oczy muzyce: nie każda stacja i nie każdy słuchacz gustuje w, dajmy na to, Pogodno czy Żywiołaku, albo w muzyce polskiej ale instrumantalnej. A ile z drugiej strony można stosować ekshumacji dzieł zaprzeszłych jak to Trójka w topie wszechczasów czyni. Bo większość aktualnego polskiego topu – zerkając na bestsellery z sieci sklepów – to kit kiczowaty i odpust zupełny. Jak pierwsza z półki dziewczynka o głosie jak każdy inny, zero rozpoznawalności such an awful sound, sto procent produkcji. Talent dziewczynka ma. Zabójczy. Zamordowała ostatnio Nancy Sinatrę: bang-bang. Żeby to chociaż zrobiła z wdziękiem, ale skąd. Mdło mi. Niech się Dwadwasiedemtrójek zlituje i nie emituje. Przez pamięć Nancy.
Na szczęście, przez pamięć Iana, emituje dziś także przyjemne nuty. Tego Iana, co – pamiętacie Control?- powiększył największą orkiestrę świata na własne życzenie. Nie, nie zacytuję Love will tear us apart again. Zastanawiam się natomiast zawsze przy okazji takich rocznic (30), na ile artystyczne samobójstwa są efektem weltszmercu, tego samego, który pcha do tworzenia, a na ile są częścią happeningu i autokreacji…

***
W ramach akcji korpo żywi, wspiera i ubiera udałam się wczoraj w godzinach mocno wieczornych na darmową rozrywkę, w towarzystwie koleżanki D. (tej, co góry podziwia z balkonu). Po 3 scenach podsumowała, że to Jane Austin, więc nudy, dobrze, że gratis. Nie wiem na pewno, ale podejrzewam, że film przedrzemała. Cóż. Nie ta sama długość fali. Ja natomiast, z pewną konsternacją stwierdzam, że z wiekiem robię się romatycznosentymentalna. Bo przy scenach ostatnich łza lała mnie się hurtem oraz w okolicy przepony cisło. Poza tym, co stwierdzam z metafizycznym zachwytem (niech mi będzie wolno, korzystając z mikrofonu recenzenta, pozdrowić Okruszynę), film na blogerskim czasie bardzo. Bo o poecie, co swe poezje pisał w oryginale. Może i zalatuje Jane A., ale mnie zachwyca. Z dwu obejrzanych (chwała korpo za bilety) ostatnio przeze mnie filmów w kinie jest to drugi (średnia zatem 100%) film nie dla dzieci, w którym reżyser(ka) nie pokazuje pary rozdzielnopłciowej in flagranti oraz piersią nagą nie epatuje. Widać się nie boi, że jak nie będzie momentów, to widz nie zaszczyci uwagą (niektórzy twórcy mają taką obsesyjną fobię i przyklejają sceny gdzie popadnie, a ostatnio także politpoprawne wątki gejowskie, do niczego nie pasujące i niczego do filmu nie wnoszące, wynoszące natomiast z widowni irytację w mojej osobie). Do tego szczyt napięcia spod herbu Erosa i Psyche, aż do obgryzania przeze mnie mentalnych paznokci, w obu filmach wspomnianych osiągnięty jest metodami symbolicznymi, delikatnymi. W Agorze – scena ze stopą, w Bright Star – scena ze ścianą. Polecam filmy oba, drugi bardziej. Filmweb pisze m.in.: Film Campion nie pasuje do współczesnego kina naznaczonego narracyjnym ADHD. Ale właśnie dzięki swej kontemplacyjności staje się obrazem wybitnym, symboliczną i przepięknie sfilmowaną historią niespełnienia i tragicznej miłości. Coraz rzadziej trafiają się dziś filmy tak bardzo subtelne.

Cytaty z filmu (z pamięci): Poezja zachęca duszę do zaakceptowania tajemnicy. Wiersz należy smakować zmysłami (coś mnie świta ze szkoły, że Keats miał jakieś filozoficzne porywy w sprawie sensualności). Zagadka: co Wiśnia wpisze w gugla po publikacji notki i obejrzeniu najnowszego Hałsa?
***
Wracam, także w nawiązaniu do ww. filmu kostiumowego, do tematu obiecanego foto z przejażdżki wehikułem czasu. A że dawno nie było konkursu, ogłaszam: znajdź 5 różnic między Wiśnią a obrazkiem.


PS. Jeszcze jeden brillant quote na dziś, z ciepłego jeszcze maila: Czy to nie cudowne, że najgorszego nawet pecha można zamienić w temat? Nie wiem, jak dają radę ludzie, co nie piszą (O. w wersji teacher).

Ja też nie wiem.

poniedziałek, 17 maja 2010

Wieczorynka

czyli dramat klasycznomuzyczny w jednym akcie o tym, jak Wiśnia poczuła się zgrzybiałą staruszką.
Realia społeczno-rodzinne: poza niedzielnym obiadem rzadko zdarzają się nam wspólne posiłki (w czym ma udział praca oraz stołówki), ale jeśli już, to obowiązkowo przy świeczkach i muzyce z półki z Bachem, Sibeliusem, Czajkowskim itd. Klasyka.
Miejsce akcji: kuchnia i salon
Osoby: Wiśnia i Latorośl (Maluchy nakrywają do stołu i odpalają od gazu świeczki)
W. (w kuchni, miesza w garze): Kolacja! Latorośl, skoro tam jesteś, włącz jakąś muzykę klasyczną do jedzenia!
L. (w salonie): szuruburu wkłada płytę i naciska volume
Z głośników ryknęło:
W. (przewrzeszczując Budzyńskiego): Synku, wiem, że to lubisz, ale prosiłam o coś KLASYCZNEGO.
L. (takowoż przewrzeszczując): Ale mamo, to jest klasyka, na płycie jest napisane nagrane w 1990 r.! Ty BYŁAŚ wtedy młoda, nie?

The end

A teraz drogie dzieci, pocałujcie misia.
Kto – w odróżnieniu od Wiśni – jest młody, i nie wie ocokaman z misiem, obowiązkowo powinien zapoznać się z linkiem tytułu.

niedziela, 16 maja 2010

Zabyt tak skoro

Zainspirowana pośrednio pytaniami Okruszyny o Szekspira, która nieświadomie wydobyła na wierzch mojej pamięci, tuż pod powieki, widok tomów w płóciennych, zielonych i granatowych okładkach, zapełnionych wewnątrz "robaczkami", ukochanych przez Mamę - przyprawiam niedzielny obiad mieszanką stylową z Czajkowskiego i Apuchtina, oraz Puszkina z Rimskim-Korsakowem i Czajkowskim. W roli wisienki (sic!) na dwupłytowej muzycznej potrawie Anna Netrebko. Chcecie gryza? 



Burn up, burn down

Festiwal wysokich temperatur kończymy zziębnięci do szpiku, ale z odlewem żeliwnym płaskorzeźby czarnego tulipana. Że czekaliśmy 3 godziny, a pan w końcu odlew złamał, wrzucamy w koszty operacyjne tworzenia sztuki, razem z całym smrodem, brudem i iskrami buchającymi z pieca. Ale za to spotkaliśmy Okruszynę i nawet przelotnie Opaloną z kiełbaskami z grilla pod pachą, szukającą Arturo, postulat relacji interpersonalnych w rzeczywistości rzeczywistej zamiast wirtualnej udaje się więc losowi spełnić – przynajmniej na sobotę.
Wieczór spędzamy, pijąc fervex, bo jak donosi Okruszyna, tu i ówdzie widziano gorączkę z katarem. Lenimy się w ciepłych skarpetach, wpatrzeni w dziełko sztuki, praca zbiorowa, zaś w soundtracku praca zbiorowa Ramzy’ego, jako namiastka towaru niedostępnego.

sobota, 15 maja 2010

Zdechła pogoda

Jestem zakupowcem leniwym. Nie lubię chodzić, szukać, przymierzać, oglądać. Dlatego kilka sklepów internetowych ma we mnie wiernego klienta. Zwłaszcza te sklepy, w których kupuje się duuuużo taniej niż w naziemnych, ale odebrać zakupy można samemu, w kiosku za rogiem, bez czekania na pocztę. Jeden z tych sklepów po dwu tygodniach mojego oczekiwania, po przegłodzeniu moich uszu i wyobraźni, donosi, że sorry, ale towar niedostępny. Dobija mnie to, niemal tak samo jak melancholia za oknem, co prawda dziś nieco już przetarta światłem. Albo wszyscy w tym kraju kochają Hossama Ramzy’ego i jego orientalną interpretację latino, albo sklepowi się nie chce. Popatrzmy na to pod kątem statystyki i rachunku prawdopodobieństwa. Wrrrr. Nieco rehabilituje sklep nowa The Dead Weather, której odbiór poprawia nastrój, i nawet słońce jakby nastawia ucha. Lubię otwierać płytę i wiedzieć, czego się spodziewać. Nie że Jack White robi w kółko to samo, ale że nie obniża lotów. Blondie, masz ochotę? Prasujemy?
Jak zwykle po wyjazdach nieco zwiększa się ruch na portalu. Odpowiadam więc uprzejmie na zaproszenia korporacyjne z poczuciem, że zaciskam sobie pętlę na szyję, bo życie towarzyskie zamiast się urealniać, coraz głębiej zapuszcza korzenie w sieć. W ramach masochistycznego dokarmiania nastroju pt. ay, ay, nikt mnie nie lubi wałęsam się po rzeczonym portalu, uruchamiając aplikacje najdurniejsze z durnych, typu „who loves you today”, „best friend forever”, do reszty się nie przyznam, bo wzbudzam własną litość (i trwogę).
Spotykam natomiast przypadkiem całkowitym w tym zakamarku sieci chłopczyka o imieniu jak Bracki, z którym naście lat temu siedziałam w (jakby inaczej) ostatniej ławce. Dobrze nam się siedziało, i dobrze gadało. Tak dobrze, że żadne z nas nie może sobie przypomnieć, czy to była kryminalistyka czy podatki. Na medycynie nie gadaliśmy, bo oboje usiłowaliśmy zachować twarz w kolorze niezielonym. Ach, szkoła…jak dobrze, że już z niej wyrośliśmy, i być może jednak dobrze, że są portale. W pewnych kręgach jest tu bezpieczniej niż w realu, wspomnienia kontrolowane, dozowane i selekcjonowane pozwalają uniknąć krępującej ciszy, a jednocześnie dają radość i miłą świadomość, że życie jest dobre dla znajomych. Teraźniejszość natomiast mogłaby bardziej się wysilić w rzeczywistości rzeczywistej.

piątek, 14 maja 2010

Piosenka musi posiadać tekst

Wróciłam. Ćwiczyłam zdolność widzenia dobrych stron i pozytywów.

Hotel jak hotel, nie ma co narzekać, nie wszystko jest horską chalupą. Dzięki swym zdolnościom do natychmiastowej dekompresji zawartości torby i do pewnej, nazwijmy to, dezorganizacji przestrzeni czterogwiazdkowej, test na przetrwanie w górach w warunkach ekstremalnych zdałam celująco. Wynikł z tego niejaki kłopot, gdy o 2.30 współlokatorka miała wizytę i obudziłam się w nieodpowiednim momencie. Na szczęście koleżanki w pokoju obok miały rozkładaną kanapę, a torbę kompresuje się błyskawicznie. I Okruszyna wsparła mnie smsem na kółkach.
Pozytywem igrzysk na koszt korpo było odnalezienie ludka, co to ma zbliżone częstotliwości fal, i razem ze mną marudził na brak czasu na spacer w góry oraz na brak dostępu do radia i muzyki innej niż biesiadno-taneczna. W dalszym toku konwersacji okazało się, iż ludek muzykę praktykuje, i nawet (sprawdziłam dyskretnie) z Brackim na tej samej płycie się udzielił. W ramach kontestacji igrzysk udało mi się zmontować małą grupkę posiadającą buty do chodzenia i wybrać się wieczorem w deszczu na wyprawę po kurorcie i lesie za hotelem, co jest pozytywną namiastką pójścia w góry naprawdę, a nam przysporzyło sławy dziwaków, rezygnujących z niezrozumiałych przyczyn z darmowych napitków w ilości nieograniczonej. Zapadł jednak zmrok, więc uzupełniłam i zaktualizowałam wiedzę o reklamie tefau. Pomijam kwestię przydatności tej wiedzy, ale mam poczucie bycia bardziej na bieżąco.

W ramach warsztatów bardzo korpo Wiśnia została autorką tekstu piosenki, mimo że warsztaty były na inny temat. Piosenkę zagrał ludek, na gitarze. Mimo działań obok tematu szkolenia przywiozłam trofeum w postaci piernikowego rycerza na koniu, ku dzikiej radości moich dzieci. Rycerz został rozszarpany, Królewnie przypadł rumak, Junior najadł się rycerza.
W sumie z góry wiem, że dzieło me zaginie w otchłani historii, jako że w tym szołbizie cała sława przypada wokalistom i muzykom, a tekściarzy piosenkowych pokroju Kydryńskiego, Omernik, Leśmiana czy Szekspira i tak kojarzy się z inną działalnością.

***
A propos: Okruszyno, to jest tak, że po primo, nasza śp. Mama, niespełniony filolog i literaturoznawca romantyczny, w oryginale czytywała Puszkina, a i Majakowski też się trafiał (zawsze się zastanawiam, czy stąd moja miłość do rosyjskich kompozytorów). Babci, której to Blondie chyba nie pamięta za dobrze, zdarzało się na równi zakląć w języku niepolskim, jak i zacytować Goethego i Rilkego oryginalnie. Secundo, mówiłam już kiedyś, że to geny. Zaprzyjaźniony psycholog twierdzi, że człowiek myśli obrazami. Ja (nie wiem jak Misiu Mały) mam jakąś mutację, bo wydaje mi się, że myślę przede wszystkim dźwiękami, i – co z tego wynika – brzmieniem słów. Stąd niesamowitą uwagę przywiązuję do tekstów, z ang. lyrics, przypiętych do muzyki. W ten sposób odkryłam wielu poetów. Rzeczywiście dużą rolę odegrała też szkoła, konkretnie: koleżanka z ławy oraz pani od angielskiego, obie maniaczki. I dzięki nim wiem, że nie ma takiego tłumacza, który przełożyłby wiersz idealnie. Na szczęście moja bierna znajomość języka zagranicznego wystarcza do zachwycania się brzmieniem i melodią słów wiązanych w bukiety.
Poezję zasadniczo bierze się z książek, a te z półek, ale w dobie biegu nieustannego odkryłam istnienie strony, gdzie wiersz po polsku na każdy dzień można sobie zamówić, i wpada on w pocztę zaraz po mateuszu. I daje inspirację, a czasem impuls do szukania oryginału.
Na szkoleniu zaliczyłam też przejażdżkę wehikułem czasu, ale wrócę do tematu jak zdobędę dokumentację fotograficzną.

Dobranoc.

środa, 12 maja 2010

Cisza na skronie, na powieki słońce

Tak, takie mam postanowienie. Cisza. Bez negatywnych nastawień. Jadę usiąść na szkoleniu w ostatniej ławce i odpocząć, poskramiając zawodową złośliwość i nie testując prowadzącego na okoliczność radzenia sobie z idiotycznymi pytaniami z sali. Chyba że prowadzić będzie osoba w balerinkach, wtedy nie ręczę za siebie.
I postanawiam pamiętać, że smalltalk to nie jest to samo, co rozmowa, więc luz. Rozmowy są gdzie indziej. Korpo to tylko cząstka życia.
Uprzejmie proszę trzymać za moje postanowienia kciuki.
Dzieci z numerkami na czole oddane do przechowalni, pies też, Latorośl na zielonej szkole. Nie ma nas.

wtorek, 11 maja 2010

Volver

Jako że nastrój wcale nie lepszy niż godzinę temu, a niepójście spać w terminie czwarty już raz z rzędu, nic tylko grzebać gwoździem w duszy. Etap ay, ay cantaba u mnie nie nastąpi z przyczyn genetycznych i wrodzonych, etap ay, ay gemia nie nastąpi, bo dzieci śpią. Oddaję się więc memu zajęciu ulubionemu, znaczy się robieniu nic. Zwykle nic wychodzi całkiem duże i okrągłe. Dziś jest kanciaste i po prostu XXL. Ale w końcu pracowałam nad nim od powrotu z majówki, a podwaliny położyłam wyjeżdżając. W domu syf nieziemski. Kot nadal mieszka na niezłożonej od 29.04 desce. Na myśl o tym, że skończą mi się wyprasowane koszule do gajerków, ogarnia mnie panika. Podpadnę kotu jak nigdy.
Robienie nic bywa też dla niepoznaki nazywane uprawianiem domorosłej filozofii. Okruszyna dostarcza tematu, jako że rację ma.
Mimo iż przez 35 lat mego świetlanego żywota nie udało mi się ustalić na czym ona polega, i tak mam niezwyciężone poczucie, że mam misję. Że non omnis moriar, (whatever comes), że volver będzie możliwe. Co gorsza, mam (nieuzasadnione najprawdopodobniej) poczucie, że na ustalanie konkretu misji mam jeszcze caaaałe życie doczesne.
A tu czas pomyśleć o zabezpieczeniu spuścizny. Dyski odpadają.
Jak na zawołanie radio (puszczające wczoraj do mdłości U2, ale zrehabilitowane nieco poprzez zaproszenie red. Sommera – wow!!! Są libertarianie na świecie! Jako krasnoludki! Ktoś je zauważa! koniec dygresji) opowiada mi rano o komputerze Odra. Że był, ale już nie jest. Że 40 m. kw. Że właśnie wyłączono ostatni, a wszak do czterdziestki paru lat mu brakowało. Nie wiem, czy za rok ktoś zapisy z Odry odczyta, ale się łudzę, że mój dysk nie przepadnie, że jednak potomność, misja, pal sześć portret i farelkę z kafli ceramicznych. Radio opowiada mi także, że Odra zamiast dysku miała karty perforowane, wytłaczane za pomocą koralików na niciach. Kojarzy mi się to z kipu. I chyba słusznie. Kipu nikt nie odcyfrował. Perforacje za lat kilka staną się językiem martwym, może nauczanym na zasadzie łaciny technicznej. Kiedy oglądałam to pismo sznurkowe, wyglądało ładnie. Gotowy materiał na odjechane naszyjniki, kolczyki czy bransoletki. Nie wiem, jak tak naprawdę wyglądają bebeszki mego dysku, ale obudowa jest milutka. Może za sto, dwieście lat ktoś sobie z niego zrobi jeśli nie kolczyki, to etui na fajkę? Nakrycie głowy? Popielniczkę? Non omnis….



Skoro już odgrzebałam Estrellę, nawiązując do aktorów Almodovara (bo on piosenki za aktorów uważa), pozwolę sobie jeszcze jej Brella wrzucić:


poniedziałek, 10 maja 2010

Ay, ay cantaba, ay, ay gemía, ay, ay cantaba, de pasión mortal moría

Mieliście kiedyś tak, że z jakiegoś zakamarka duszy wychynęła piosenka i ani rusz się nie chciała odczepić? Pamiętacie urywki tekstu, pół refrenu i niezbyt pewna jest tonacja. Ale pieśń uwiera jak kamyk w bucie. Pędem do domu i do półki z płytami. Jest. Słuchacie i pamięć muzyczna się Wam defragmentuje.
Tak, pewnie w tym wykonaniu znacie lepiej:
A mnie w tym za serce chwyta "ay,ay":

***
Po kolejnej nocy czterogodzinnego snu oraz po całym dniu ku chwale korpo mam mocne postanowienie odespania. Niestety, daję się namówić na wirtualny seans rozrywkowy, który rozrywa mnie rzeczywiście. Od środka. Mentalnie i fizycznie. A w każdym razie moje postanowienie niełamania postanowień noworocznych (pkt 4: chodzić spać przed północą) rozpada się na strzępy. Telepie mną jakbym wypiła dziś nie dwie, ale z 7 kaw i do tego obrzydliwy napój z tauryną. Aż dziwne, bo w sumie do filmu mogę podejść jak turystka, oglądając zjawisko z zewnątrz. Mogę, ale nie korzystam z tej możności, nie wychodzi mi.
(Wiem, że wlejenie tu Mama Africa jest jak zilustrowanie śpiewami z Tuwy powiastki o duńskiej małej syrence, ale artystów z prawdziwej Afryki których znam mogę zliczyć na palcach, z Somalii chyba ani jednego.)
Wcale nie z czapy ta Afryka. Film który mnie rozbił w drobny mak to Kwiat pustyni. Z początku oglądam z założeniem, że miły usypiacz, ale potem okazuje się że nie usypia. Niby znam historię, piąte przez dziesiąte wiem o co kaman, niby film żadne tam arcydzieło ani nawet nie wielka zaangażowana publicystyka, ale jednak…Historia silnej kobiety, która cierpi. Historia prymitywnego patriarchatu (zastrzegam: stwierdzam fakt, nie uprawiam feminizmu), czy raczej męskiego lęku przed boginią. Historia pozbawienia kobiety tego, co niby cechą płciową jest x-rzędną, ale przecież okalecza całe jestestwo bez wyjątku. I nie wiem kiedy zaczynam tam widzieć siebie. W scenie korytarzowej nauki chodzenia we własnej głowie jestem bowiem jak Waris, choć świetnie wiem, że bliżej mi do kanciastej Marylin (nie przestającej jednak być Poppy). Ale nie o to chodzi. Chodzi o kobietę, której świat, stereotypy, zasady, presja, tradycja, odmawiają bycia w pełni. Niby to "tylko" sfera płci, ale przecież bycie kobietą definiuje mnie, definiuje ją. Niby można żyć bez seksu. Wróć – nie można, bo płeć nas określa, ale można się zintegrować z własną sytuacją i brakiem tego, co potocznie seksem się określa. Inaczej jednak jeśli ta sytuacja wynika ze zniewolenia, z bycia przedmiotem handlu wymiennego, z braku wyboru, z woli innych, a inaczej, gdy sama się na rezygnację czy na działanie godzę. Przez moment przemyka mi myśl, że może tak łatwiej? Bo przecież mam dzieci, a w codziennej walce o utrzymanie się na powierzchni, w próbach nie poddawania się, pragnienia ciała i tak są uśpione i zapomniane. Więc może tak wygodniej, odciąć pragnienia, zmusić ciało, by przestawało budzić się w nocy i łkać w tygryska, by nie było ay,ay, gemia. Ale przychodzi otrzeźwienie: nie, tak nie da się zapanować nad naturą. Tak można skrzywdzić, zgrzeszyć. Natura nie wybacza nigdy, człowiek czasem, Bóg zawsze. Patrzę szeroko otwartymi oczami na cierpiącą kobietę, na jej ból, na odrzucenie przez tego, który ją całował, na jej bunt, i zaczyna mnie wszystko boleć. Zaczyna boleć mnie skóra. Zaczynają smażyć mi się nerwy pod nią. To nie seksu, nie aktu mi brak. To nie orgazmu brak Waris, bo ona nie wie, co to. Obu nam brak czułości, i czystego dotyku, jej: brak bycia nie-przedmiotem. Co za ironia, uciekła od bycia przedmiotem: gumową lalką – inkubatorem, nosidłem do wody, a stała się przedmiotem: manekinem mody, maszynką do pieniędzy. I ponownie uciekła. I świat zapłakał. Ja też.

Jak elektrowstrząs działa na mnie wrzucenie w Wiki tematu. Są różne stadia, rodzaje, techniki. Medyczny rysunek tak naprawdę ostatecznie otwiera mi oczy i truchleję. W głowie mam rewolucję kopernikańską. Redefiniuje mi się (pseudo)uniwersalizm i paternalizm w globalnym ujęciu międzykulturowym. Bo to, co jest na rysunku to nie byle dżalabija z burką. To coś przy czym jestem w stanie zaakceptować wytrych medialny do przemycani idiotyzmów - sformułowanie „prawa człowieka”.

Przytulam dzieci, całuję kota w futro, nerwy przestają boleć, czuję, że mam ciało, że jestem. Ale to tylko erzac, ochłap. Cieszę się, że jestem kobietą. To najlepsze, co mogło mnie spotkać. Cieszę się, że mam ciało – ale po co? Cieszę się, że znalazłam siłę, że przestałam być przedmiotem, że nie jestem już workiem ani szmacianą lalką. I dziękuję za to. Ale wciąż wraca pytanie: po co? Wiem, ile we mnie jest, wiem, co mogę dać, wiem, że króla (w ostateczności księcia) mogłabym od stop do głów ozłocić. Ale co z tego, kiedy nikt mnie nie chce? Albo się boją, albo chodzi im o co innego, albo po co komu kobieta z trójką dzieci, która ani myśli być potulną blondyneczką do ozdabiania bmw? Albo są młodsi (i niedojrzale głupi), albo żonaci. A ja chcę tylko (aż!) żeby po obejrzeniu wstrząsającego filmu, po dniu idiotyzmów w korporacji, po dniu ciężkiej pracy, po wycieczce w góry lub po dniu leżenia i filozofowania okazało się, że oprócz tygryska, który niebawem spleśnieje od łez, jest ktoś, do kogo można się po prostu – po prostu !! – tylko przytulić.

- Głupia chyba jestem. Albo naiwna.
- Głupia jesteś – przez grzeczność nie zaprzeczyła Łosiasta parę miesięcy temu – oni są on-off, albo tak, albo tak, sama pomyśl.
Myślę. I wciąż się łudzę.
- Ty to w ogóle nie masz podejścia do facetów – wspiera mnie z całych sił moja najlepsza przyjaciółka na majówce.
Tak, prawda wyzwala. Szukam w trybie pilnym kursu uwodzenia i flirtu. Albo nowego tygryska.


Być może powinnam to napisać do szuflady. Jeśli jestem obsceniczna lub zbyt szczera, przepraszam. Udzieliło mi się od Waris Dirie. Ale łudzę się naiwnie, że może mi ulży…


niedziela, 9 maja 2010

Blossom


Zdjęcia mojego autorstwa. Prawa zastrzeżone. 

Magnolia part 2

No i wypaliło. Zagitowani bardziej mieli niedzielę niż ja, bo zanim oni dotarli, my byliśmy już w fazie pożerania prowiantu i zerkania na zegarek. Gdyż poza lenistwem w okolicznościach przyrody zaliczyliśmy dziś obiad na jednej nodze, imieninową szarlotkę, negocjacje w przechowalni psów i dzieci, mszę z łacińskimi kanonami dla gimnazjalistów (żeby kazanie było trochę dla dzieci, trochę dla mamy, tak wpół drogi), szykowanie się na zieloną szkołę (dzięki genialnemu planowaniu w wykonaniu Wiśni i Latorośli wciąż jesteśmy w trakcie, przy znaczącym udziale pralki program express oraz suszarki – dwa tygodnie będę unikać sąsiada, a dziecku wypomnę za dziesięć lat) oraz – znowu dłubanie na rzecz korpo.

***
Ale spotkanie w plenerze, mimo iż zupełnie nieelegancko z niego zwialiśmy, uprzednio je zmontowawszy, było bezcenne. Hitem dnia były kijanki w wodzie, tabuny kijanek (próbę uprowadzenia kilku w puszce po pepsi zmilczę) oraz przerabianie z Grzybkiem kamyków na beton do budowy piramid. Bo wiesz mamo, w Czechach to Grzybek był w piaskownicy moim kolegą, ale teraz to jus się psyjacielujemy, oświadczyła moja córka. Oraz płatki magnolii aktualnie suszone w książkach. Jeszcze pachną. Nie tak obłędnie, jak bzy dostane wczoraj od Złotowłosej, ale wiosna jest pełną piersią. To lubię.

***
Bezcenne jest też przekonanie się, że oprócz talentu do marudzenia ma się zupełnie niewymuszone i naturalne zdolności do robienia z siebie idiotki. Ha! Ostatnio przychodzi mi to z niezwykłą nawet jak na Alę McB łatwością. Nie chodzi mi o wybranie się w plener na kompletnym luzie, w butach nietrekkingowych (stopa mnie boli po przejechaniu po niej walcem juniorokształtnym, w kiecce a la mam-w-nosie-jak-wyglądam, i do tego z pazurami polakierowanymi pod kolor pasa do tańca, gdyż kto by się przejmował zmywaczem…. Nie mam też na myśli chwili gdy dając upust wczorajszym zachwytom zostałam uświadomiona, że wszyscy w tym kraju od dawna wiedzą jak wygląda paso doble, bo wszyscy oglądają gwiazdykendens czy jak tam się to nazywa, no i wszyscy wiedzą kto to jest Prokop. Dziękuję uprzejmie za ostrzeżenie, nie wyskoczę jak Ala z konopii z tym tańcem walki w towarzystwie bardziej w tefau wpatrzonym, a trzy dni w takim otoczeniu mnie nie ominą. Fiołkowa (mama Maliny) za to przyznaje się do kompletnej wolności, nawet od okołotefauowego Hałsa, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że życie w tych okolicach jest OK, zaś w okolicach korpo robi jajecznicę z mózgu i silnik z serca. Trzeba tylko czasem uważać, żeby nie robić z siebie idiotki za bardzo. Na moje ostatnie rzeczywiste rekordy w tej dyscyplinie spuszczam zasłonę litości i łagodności wobec siebie samej. Ale to i tak nic nie da… Przestałam się łudzić. Przeboleję i znów coś idiotycznego samo się wymyśli i zrealizuje, zanim ja nad tym zapanuję choć trochę.

***
Koleżance Urwanej, która donosi, że od jutra zostaje przechowalnią kota, gratuluję. Kot to jest przygoda.
Rozumem kota nie ogarniesz
Ni ludzką miarą nie obmierzysz;
Kot to istota sama w sobie
I tylko kochać go należy
(wariacja kota Jeremiego na temat Tiutczewa, nieco a propos Dnia Zwycięstwa, kot jako Rassija, że tak powiem).
Tej samej Urwanej (pełny pseudonim artystyczny: Urwana z Drzewa Owoców Zakazanych) dziękuję wreszcie i nareszcie publicznie (łagodząc nieco wyrzuty sumienia z powodu zaniedbania) za happening sprzed dni kilkunastu, oparty na trójpodziale latte-śliwka-cynamon. Afryka jednym słowem.


Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.

Bygones