No, żeby nie było, to wyjaśniam, że tytuł dzisiejszy jest zaklinaniem rzeczywistości i pobożnym życzeniem. Nie wiem, czy na pewno pobożnym, bo w czasie kawowego spaceru z Łosiastą pożarłam kabanosa. Ale dziś chyba jest dyspensa, nie? Bo zwątpiłam w legalność kabanosa podczas pożerania. Na swe usprawiedliwienie podaję, że podzieliłam się z psinką. Że wielkości cielaka i ciągnącą mnie biedną uczepioną końca smyczy, i na obcasach, po średniorównym bruku, to nic. Psinka kocha Cherry. Z minimalną wzajemnością. W zasadzie wzajemność na poziomie błędu statystycznego. Ale przyda mi się trening, bo Latorośl wybywa na dwudniowy memoriał jakiegoś kogoś (Mamo, no jak to nie wiesz, to twórca judo był) i z tego wynika, że muszę ja wyprowadzić psa. Co najmniej czterokrotnie. Nie pałam radością.
Junior rano pooglądał świat za oknem i poszedł plecak pakować, bo on jedzie "do gól". Latorośl zagroził, że nic na memoriale nie wygra jak pojedziemy bez niego, nawet tylko na Ślężę. W związku z czym planowo cierpimy na lenia.
A nawet na letarg. Nie wybudza mnie z niego ani latte (z rozmową o kompletnym niczym, na coś nie mam siły) ani przebiśniegi w ogrodzie Ł, ani w ogóle... Nie chce mi się, nawet zacytować dżinksem z wrzuty dzisiejszej piosenki sponsorującej wpis. Polecam linka. I wracam do gapienia się w Battlestar.
Dla złagodzenia wyrzutów na sumieniu posprzątałam i udostępniłam balkon, dzieciaki i zwierzaki zachwycone.
chciałabym, żeby mi bracki udostępnił ten metr balkonu, który sama, własnoręcznie, przed tym ślamazarnym wysyfieniem kawą, osioł, wyszorowałam!
OdpowiedzUsuń